2.3.

rozładunek, trzech do siedmiu nieszczęśników (jeszcze nie wiem przecież ilu nas będzie) – klientów firmy przewozowej kursującej na trasie: lotnisko międzynarodowe najtańszej z naprawdę europejskich stolic – kolejowy dworzec główny miejscowości która miała szanse być miastem z prawdziwego zdarzenia gdyby tylko nie stała się przedmiotem lichwy wiele lat temu. oni i ich bagaże, ja i mój bagaż, wszystko to czego nie zdążyłem wyrzucić, wszystko, czego nie wyrzucili na lotnisku oficerowie ochrony. wiem, że odmówię zapłacenia mandatu za kiepowanie na chodnik przed dworcem kolejowym. wiem, że dostanę taki mandat. wiem, że pójdzie łatwo – wszystko co zdradzałoby moją zdolność porozumienia się z tym szarym, zimowym narodem zostało w pudełku opisanym : made in poland.

w przedszkolu moją specjalnością były ślizgawki i bójki w piaskownicy, w szkole podstawowej i międzyszkolu wyczynowo jeździłem na hulajnodze. gdzieś na początku szkoły średniej coś we mnie zaczęło pytać czemu nie złamaćby sobie karku więc zacząłem kręcić się na głowie. na boisku, w parku, przed sklepem ze zdrową żywnością ( bo trzeba ci wiedzieć, że moja dyscyplina już wtedy nosiła przydomek: oldschool). kiedy nie kręciłem się na głowie chodziłem z groźną miną, wypchniętymi do przodu ramionami i założonymi w miejscu gdzie spotykają się płuca i żołądek ( tak sobie to wyobrażam) rękoma. przez szkołę średnią przebrnąłem z trudem.

potem już nic nie działo się naprawdę.

2.2.

stewardessa która przyniosła kolację i odmówiła dostarczenia dodatkowych dwóch buteleczek wina albo utyła od ostatniego razu kiedy to zamawiałem u niej martini z wódką albo to całkiem inna stewardessa. teraz przypomina trochę scarlett johansson na zdjęciach w portaliku high heels, prezentującym znane nogi ( z reguły raczej długawe szynki i zbyt krótkie mięśnie brzuchate łydek oraz obciągnięte połyskliwymi materiałami pośladki, najczęściej profilowane silikonowymi wkładkami – tu scarlett jest wyjątkiem) o raciczkach przyozdobionych obuwiem na wysokim obcasie. taki rodzaj skromności który każe spodziewać się wibratora na dnie płóciennej totki wypchanej propozycjami scenariuszowymi. to z kolei przywodzi na myśl niezawodnie propozycje scenariuszowe których nigdy już nie przeczytam, bo po pierwsze wcale nie sądzę żeby były tego warte, po drugie zaległy na dnie pudła które odesłałem na adres rodziców Yasmin Cruz, jedynej osoby której nie udało mi się przekonać o niskiej szkodliwości społecznej mojego zajęcia.

nieobecność. nieobecność właśnie zadecydowała o przypływie odwagi. ze strony Y było to tyko kolejne spakowanie dwóch wysłużonych szarych walizek by przez kilka dni uniknąć rozmowy (w domu rodzinnym y. nie rozmawiało się nigdy) i przygotowywania posiłków. ja ze swej strony zaproponowałem całkiem nowe rozwiązanie : zszedłem do piwnicy. do piwnicy schodzi się z dwóch powodów : żeby wydobyć żelazny zestaw bankietowy składający się ze zgniłozielonej siatki maskującej którą rozwiesza się  między ogrodzeniem a garażami z tyłu domu i odpowiednio długiego sznura lampek choinkowych do maskowania maskującego charakteru tej dekoracji rodem z koszar lub w sytuacji przeprowadzki. skatalogowałem szybko w myślach zawartość szaf ubraniowych, szuflad z niedocenioną twórczością Y, szafek mieszczących bezcenne kolekcje siermiężnych naczyń I przyrządów kuchennych; wybrałem 5 wystarczająco pojemnych pudeł kartonowych i sciągnąłem je taśmą do pakowania mebli; tak wyposażony udałem się na górę, nie bardzo wysoką górę. powodowany niechęcią do awantur raczej niż własnym przekonaniem o niezbędności takich zabiegów zabrałem się do otulania glinianych w większości łupin w strony katalogów domów towarowych, które po drodze z piwnicy wyjąłem ze skrzynki na listy.

2.1.

wyszedłem z domu z jedną walizką. bilet kupiłem na lotnisku. jedyny tani fotel lotniczy na lot przez ocean w znośnym przedziale czasu oczekiwania. wyszedłem zaraz po tym jak zdecydowałem, że nie mam już nic do opowiedzenia, że każde na poczekaniu wymyślone życie jest cenne, da się sprzedać. nie zapłaciłem nawet rachunków. lecę i cieszę się, że na pokładach moich (tymczasem) linii nie ma wciąż śladu siłowni. nie ma pokoju spa, nie założyli swojego biura rekrutacyjnego scjentyści oraz: składnica alkoholi zajmuje ich miejsce.

niespełnadwulatek zasnął z jednym okiem otwartym, wyczekującym rozwiązania akcji w miejscu gdzie życie dobrych, prostych zwierząt splata się z życiem wyrachowanej ludzkości. i dobrze. dowie się o tym wszystkim nieco później. trzeźwieję na okoliczność trawienia. założę się – lasagne z mikrofalówki, ledwie ciepła, cieknąca keczupem. to dobre linie lotnicze, drogie. nie mogą pozwolić sobie na niezadowolonych klientów więc (o ile tylko niespełnadwulatek i jego ojciec pozostaną uśpieni na czas posiłku) wydębię dodatkowe dwie mikroskopijne butelki wina średniej jakości żeby jakoś spłukać tę papkę. podczas niemal dziesięciogodzinnego lotu nie sposób nie zmierzyć się z czymkolwiektamdajądożarcia.

jedzenie zawsze stanowiło dla mnie istotny element programu dnia. w dzieciństwie, kiedy za sprawą usilnych starań matki nie znany był mi wynalazek mikrofalówki, jedzenie było nagrodą. nie pamiętam już dobrze za co mnie nagradzano, pewnie dlatego, że wynalazek kary (znacznie chyba starszy od wynalazku mikrofalówki) też skrzętnie ukrywany był przede mną w latach szczenięcych, świetnie za to zapadła mi w pamięć zupa rybna mojej matki, chili babci janeczki i jajówa ojca do której trzyletni pewnie ja, tępym nożem rozpłatywałem pomidory i ogórki, mango i piklowane gruszki, a wszystko to na jednej nodze, ustawionej na spasionych  podręcznikach mojej matki (która bezustannie dopracowując się kolejnych licencji i certyfikatów bardzo rzadko potrafiła z nich później skorzystać) ustawionych na wątpliwej jakości zielonym krześle z ikei. żadnych pustych kalorii, kalorie pełne chichotów : matki łowiącej znienawidzone przeze mnie oliwki w misce zupy rybnej, babci janeczki natrząsającej się z koloru mojej tłustej buzi jakim od środka malowało ją chili, ojca którego śmieszyło niemal wszytko co związane było ze mną. dziś na smutno pochłaniam keczup z dodatkiem makaronu licząc godziny dzielące mnie od niewesołej kanapki z salami którą kupię na lotnisku po drugiej stronie powietrznego korytarza i pierwszego papierosa którego zapalę po. albo przed. potem jeszcze długo nic : zmrożone pola, kilka wiatraków produkujących zasilanie dla pecetów (tak, pecety wciąż są w użyciu w tej części świata), potem tanie myjnie dla drogich samochodów w samym centrum absolutnieniczego. na koniec krótki pasaż wzdłuż torów kolejowych, długie hamowanie na hektolitrach brei która spadając z wysokości była jeszcze śniegiem ale w wyniku niedomówienia się z centralnym biurem do spraw temperatur stała się tym czym jest – zagrożeniem życia i zdrowia.

 

2.

moja matka wkładała mnie do niemalwrzątku wyłącznie dlatego, że sama lubiła gorące kąpiele. lubiła swoim lubieniem obdarowywać wszystkich dokoła. sprowadzając sprawę do meritum : keczup i majonez nie dały się lubić, justin timberlake — owszem. w tej kwestii nigdy nie zasięgała niczyjej porady.

rodzice nie potrafili związać się na serio z żadnym zajęciem ani miejscem. z nocnikiem zapoznała mnie babcia janeczka. znaczy: ja na nią janeczka a cała reszta — huanita. pochodziła z miejsca w którym lato suszyło skóry gołych dzieci na ulicach miast podczas gdy u nas akurat była zima. nie bardzo straszna zima.

ojciec kojarzy mi się z pokładem samolotu lecącego nad oceanem spokojnym lub atlantyckim 9 do 11 godzin, w zależnosci od oceanu. i tak go widzę : szczegółowo umyty i ogolony, ubrany w ciucheksie, w egzemplarze które w sposób oczywisty należały przedtem do osoby 15 lat młodszej, raczej wyższej i bardziej muskularnej. już zdążył uwalać całe portki a to dopiero pierwszy pokładowy posiłek.  odpala księgę dżungli, wersję udoskonaloną ( tak napisane na okładce, wkładce, a nawet na samej płycie. choć w tym momencie nie umiem chyba jeszcze czytać). i trace ojca z oczu na 78 minut.

lecę już kilka godzin. jeszcze nie udało mi sie porządnie upić. próbuję nie wypaść z wprawy w byciu pożytecznym czynnikiem życia społecznego: plastikowe kubki po pokładowym martini z wódką powkładałem jeden w drugi żeby stewardessa  nie miała kłopotu kiedy wreszcie przyjdzie. nie przychodzi. pewnie mysli że udało mi sie już porządnie upić.

do tej pory zaprzyjaźniłem sie wyłącznie z niespełnadwulatkiem którego ojciec wyraźnie siłą powstrzymuje się od łyknięcia sobie, więc gdy na moim stoliku pojawił się czwarty plastikowy kubeczek zaczął spoglądać na mnie z nienawiścią i przesiadł się z synem tak, żeby mały nie mogł dosięgnąć wzrokiem ekranu monitora mojego komputera jaknajbardziejosobistego. ale z niespełnadwulatkiem bym się podzielił. oglądam księgę dżungli, jak zawsze podczas lotu nad oceanem spokojnym czy atlantyckim. udoskonaloną wersję księgi żungli. louis prima własnie pragnie posiąść tajemnicę ognia. nie wszyscywiedzą że to on, bo wyglada w filmie jak małpa.

jeszcze dobre kilka godzin jak nie zapalę spiryta. od dziecka palę papierosy american spirit. kiedy dopada mnie ogólnopojęte zmartwienie, ogólnopojęta radość, kiedykolwiek. palę i myslę : moja skóra śmierdzi tak samo jak moje włosy, mój oddech jest lepki, suchy(poza mikrokosmosem mojego oddechu rzeczy pewnie nie do pogodzenia), wcale nie przypomina mojego oddechu z tych kilkunastu lat kiedy nie paliłem. a potem wsiadam na rower i wcale nie myślę, krztuszę się. lubie spiryty.